Przegląd katastrof Aktu Obsesyjno - Maniakalnego wg Stasia,
... czyli skrócony spis jego bardziej bolesnych, hobbystycznych upadków.






(Klikaniem słuchasz lub wyłączasz!) ⇒ ⇗ Zbiegiem różnych okoliczności życiowych (najczęściej lekceważących sobie komfort Stasia!), Stasio ma teraz więcej czasu, by sobie pomyszkować po zagraconej i zakurzonej, swojej pamięciowej pakamerze. Odkąd jednak Julia wzięła w pacht wszystkie składziki jego ciała, w tym akurat, dokonała (i nadal intensywnie nad tym pracuje!) największych "porządków". Ale nie dość, że niczego w tym "Zamku Karmazynowego Króla" nie odkurzyła, to bez jakiejkolwiek konsultacji z zainteresowanym, oczyściła półki z wielu - istotnych dla Stasia! - latami gromadzonych zbiorów. Tak więc jego baza danych, utraciła - i wciąż traci! - wiele ze swoich cennych zasobów. Nie chcąc więc potomnym, pozostawiać "białych plam" w swoim życiorysie, Stasio kaszląc i plując kurzem, postanowił sam wybrać się do tej graciarni. Tam urządził sobie polowanie na ocalałą jeszcze zwierzynę i to, co mu w łapy wpadło, przekazuje przyszłym, dziejowym badaczom - do oprawienia. W swoim życiu, Stasio nie narzekał nigdy na brak zamiłowań, czy pasji i z wiekiem Stasia, zagroda z dwoma, czy trzema parchatymi kucami, rozrosła się do okazałej stajni koników. Niestety, choć Stasio każdemu kucowi, czy konikowi, poświęcał należytą stworzeniu uwagę, żadne nie zamieniło się w szlachetnej krwi rumaka, który przeniósłby Stasia z sukcesami przez jego padół łez. Wręcz przeciwnie - gdy tylko Stasio zaczynał czuć się w miarę pewnie na jego grzbiecie, łagodne dotąd stworzenie, zmieniało się w narowiste bydlę i natychmiast zapoznawało tyłek Stasia z kamienistym gruntem.

Tak było m.in. z pasją do palanta - bardzo popularnej wówczas, towarzyskiej gry młodzieżowej, na którą to pasję, Stasio zaczynał zapadać w latach szkoły podstawowej. Czując w sobie pociąg - czyż zawsze do każdego konika, musi wieść jedynie droga kolei żelaznych?! - do tej dyscypliny sportu i oczami wyobraźni, widząc już siebie noszonego na ramionach rozentuzjazmowanego tłumu fanów, Stasio postanowił zgłębić wszystkie jej arkana. Ponieważ na tym etapie ujeżdżania tego konika, ekspertem wydawał się być kolega z podwórka, Stasio chciał dokładnie poznać, wszystkie techniczne sztuczki przez niego prezentowane. Z dociekliwym zapałem, rozpoczął więc ten etap od zasadniczej kwestii, tj. od poznania tajemnicy mocnego i skutecznego trafiania kijem (zwanym "palantem") w - będącą w ruchu - piłkę tenisową. I tu, świeżo dosiadany przez Stasia konik - przewidywany na przyszłego ogiera w stadzie! - nagle się znarowił, by w konsekwencji okazać się ochwaconym wałachem. Właśnie wówczas, bowiem, ów niekwestionowany, podwórkowy ekspert, pomylił się i zamiast w nadlatującą piłkę, wyrżnął w usta, stojącego obok i pilnie obserwującego technikę gry, adepta Stasia. Postawione "oczy w słup" leżącego Stasia, nie zniechęciły stron do przerwania pasjonującego etapu rozgrywki. Ale ponieważ palanta nie dało się domyć ze Stasinej krwi, po burzliwym ucieraniu poglądów grających stron, spotkanie uznano za kompromisowy remis i zajęto się Stasiem. Delikatnie odciągnięto go za nogi na inne nieużytki placowe, by je tam sobie mógł dalej do woli, paskudzić swoją posoką. Tak, oto, ów konik Stasia, zszedł był "na psy"!
Dotąd jednak też Stasio nie może zrozumieć, jak udało mu się wtedy okpić palanta, jedynie mocno pękniętą i wymagającą szycia, wargą. Z drugiej strony, gdyby podwórkowy ekspert bardziej się przyłożył, być może i zgryz za jednym podejściem, by mu wyprostował. Przez długi też czas, Stasio był widocznym obrazem efektów, które miały się stać po latach osiągnięciami stosowania botoksu przez chirurgię plastyczną. Wtedy jednak, porzucił Stasio tak boleśnie zdemaskowaną chabetę - zrozumiał bowiem, że poznawanie zasad tej pasjonującej gry towarzyskiej poprzez przedwczesne strawienie własnych zębów, nie wyrówna mu uzyskania ewentualnych korzyści. Zwłaszcza, usprawiedliwiał Stasio decyzję przed sobą, że był w takim wieku, w którym jeszcze nie do końca wiedział, do czego te zęby mogą mu się w przyszłości przysłużyć!

Jednak zanim się Stasio zapoznał ze wszystkimi aspektami palantowej pasji, do jego skleconej zagrody, trafiały różnej maści koniki. Stasio pomieszkiwał wówczas w czworoboku poniemieckich zabudowań kilkupiętrowych, okalających plac o powierzchni zbliżonej do wielkości boiska piłkarskiego. Starsza młodzież grała na nim w piłkę nożną, towarzysko "w ołowiaki" na pieniądze, na spotkaniach integracyjnych, uzupełniała płynami odwodnione organizmy i rozwiązywała na nich bieżąco powstające problemy lub - jeśli akurat było na czym - po prostu siedziała sobie (zanim o niektórych, skutecznie upomniał się specjalistyczny ośrodek od realizacji tego typu atrakcji!)... Stasio, zaliczony wtedy do pętaków i mogąc jedynie liczyć co najwyżej na niewdzięczną rolę bramkarza w meczach piłkarskich starszej młodzieży (dopiero później stał się podwórkowym "wyczynowcem"!), musiał się skupiać na poszukiwaniu innych zainteresowań.

Choć po miesiącach wyczerpujących treningów, zaczął nawet odnosić pierwsze, mizerne sukcesy w ziemnych wyścigach kapsli po piwie, czy stołowym cymbergaju, Stasio z rozterką odprowadził oba koniki do rzeźni, nie widząc przed nimi żadnych perspektyw rozwojowych. Po latach okazało się to trafnym wyborem, gdy Stasio skonstatował, że jakoś nikt z ówczesnych pasjonatów tych dyscyplin i z jego kręgu towarzyskiego, nie osiągnął na ich polu spodziewanej renomy.

Kolejnymi gośćmi jego stajni, stały się sztekiel i pikier. Zwłaszcza pikier zdawał się roztaczać przed Stasiem realną perspektywę sukcesu. Pasja zawierała w sobie elementy fechtunku (jeszcze na kije!), w którym "dobry" król-pikier, broni kijem zardzewiałej puszki, przed "złymi" napastnikami. Stasio był wówczas na rozwojowym etapie "Trzech Muszkieterów" A.Dumas'a i zdobytą tam, wiedzę teoretyczną, z mozołem próbował przekuwać na podwórku. Niestety, z przyczyn obiektywnych i ta perspektywa obróciła się w proch. Był to jeszcze, bowiem, okres zdecydowanych dominacji rodzicielskich i tato Stasia (straciwszy oko w młodzieńczym poznawaniu konstrukcji niewypału), zabronił obu synom jakiegokolwiek ocierania się - nawet myślowego! - o cokolwiek, co mogłoby - nawet zapachowo! - przypominać militaria. By podkreślić zaś wagę swoich argumentów, tato zawiesił na ścianie, na wysokości oczu Stasia, sfatygowaną od częstego prostowania dziecięcych, krętych ścieżek rozwojowych, rzemienną dyscyplinę. Zawieszając ją zaś tam - zanim walnąwszy się młotkiem w palec, siarczyście przy dzieciach przeklął! - oświadczył, że oto "nastał czas wieczystego już pokoju i wszelkie ciągoty militarne, on będzie osobiście gasił w samym jądrze ich zarodka!". Tej wychowawczej oracji taty, towarzyszyło gorliwe potakiwanie synowskich głów. Czasy oświeceniowych trendów na tym polu w postaci bezstresowego wychowania w myśl złotej zasady: "A róbta se tam, co tam chceta!", jeszcze nawet nie zamajaczyły na rozwojowym horyzoncie dziecięcej pedagogiki. Stasio miał więc wtedy znacznie okrojony czas do powrotu taty z pracy, by oddawać się treningowi w pikiera, czy strzelaniem z karbidowego gazu w puszce.

Z konieczności więc, walcząc z ustawicznie nękającymi go przeciwnościami Losu, Stasio spróbował swoich sił we wspinaczce skałkowej, realizowanej "na czas" i bez zabezpieczenia. Z braku specjalistycznego podłoża, Stasio ćwiczył na podwórkowych rusztowaniach odnawianych elewacji. Sprawdzianem osiągniętych już umiejętności, miał być czas dotarcia do - wciągniętego i zawieszonego tam na haku! - odlanego, ołowiano-cynowego kolta owego, palantowego eksperta. I znowu rzeczywistość, brutalnie zniweczyła wszelkie sportowe aspiracje Stasia na tym polu. Tym razem nie przerabiany jeszcze, roblem fizyczny, boleśnie sprowadził go na ziemię - szczęściem dla Stasia, dobrze, że nie głębiej! By nie marnować czasu, w trakcie wciągania odlewu na górę, Stasio rozpoczął swoją wspinaczkę na czas. Z braku teoretycznego wsparcia, żaden z uczestników nie przewidział, że zrównoważony na dole ciężar odlewu i liny, w miarę wędrówki na górę będzie malał, a odlew z resztą liny przyśpieszał! Stasio był już bliski ustanowienia rekordu wspinaczki, gdy rozpędzony odlew z resztą liny, wyrżnął w metalowe koło na górnym zawiesiu i przełamał się. Szczęśliwie dla powstającej strony internetowej, Stasio uchylił się był od bębenka z rękojeścią odlewu. Jednak nie zdążył się już on był, uchylić od odłamanego odlewu lufy i ta wyposażyła jego głowę, w kolejny - obok dziury po zardzewiałym gwoździu ciągot kolarskich - otwór. Zanim tato skorzystał z bezdyskusyjnych argumentów środka dyscyplinującego, mama musiała przeznaczyć kilka ręczników, by na oparach krwi, dostarczyć Stasia do specjalistycznego, medycznego klamrowania.

W wyborze kolejnego konika "z perspektywami", pomogła Stasiowi mama. Zapragnęła w domu muzyka - a najlepiej od razu duet. Jako muzycznie bardziej wtedy oblatana od Stasia, postanowiła podarować do stajni Stasia konika, przy którym jego zęby miały nie być już zagrożone. Przy ich ulicy zmieszkania, mieściło się "Ognisko Muzyczne" i z jego pomocą, mama-melomanka postanowiła rozniecić ognisko, od którego miały zapłonąć świece rozbudzanych aspiracji Stasia i jego brata. Tygodniami wspólnie rozmyślano nad wyborem instrumentów dla przyszłych wirtuozów i zanim decyzja zapadła, mama nawet zdążyła przygotować dla nich "ścianę sławy" w największym pokoju. Rozważano wtedy kilka opcji, ale u podłoża wszystkich, leżała uniwersalność - instrument miał być jeden dla obu wirtuozów. Ponieważ był to okres, w którym "socjalistyczny dobrobyt" aż wył, finansową rozrzutnością społeczeństwa i do tego piszczał, z nadmiaru owego dobrobytu pożyczkami z zakładowych Kas Zapomogowo-Pożyczkowych, przyjęto ostatecznie wersję oszczędnościową - tj. akordeon.
Jednak przedstawiciel owej muzycznej świątyni, oświadczył mamie przyszłych wirtuozów akordeonu, że w przypadku Stasia jego świątynia nie przewiduje etatowego miechowego. W związku z tym, albo Stasio sam sobie będzie radził z tzw. miechowaniem, albo zapragnie być wirtuozem na innym instrumencie. Zaproponował harmonijkę ustną, flet prosty i - oczywiście, żeby Stasia poniżyć w oczach reszty rodziny! - grzebień.
Wobec ujawnionych rozbieżności oczekiwań (w tym przewidywań budżetowych), mama poprosiła o czas do namysłu. Po domowej, intensywnej "burzy mózgów", w której stworzono: listę pożyczkodawców, listę dłużników, listę dodatkowych możliwości zarobkowych (tu nawet rozważano skierowanie babci do pracy!) i listę wierzycieli, którym o zobowiązaniach można zapomnieć, podjęto - brzemienną w skutkach - decyzję. Stasio intensywniej popracuje nad masą i rzeźbą, by skrzypce nie wprasowywały go w sceniczną podłogę. Pójdzie więc koleinami Paganiniego z przykazaniem błyskawicznego dopadnięcia drania i pozostawienia go za sobą w sinej mgle, natomiast braciszek - skoro miechowaniem zrobił tak korzystne wrażenie na spotkaniu wstępnym - będzie swoją muzyczną przyszłość, dłubał na akordeonie. Spogladając na środek dyscyplinujący, który w międzyczasie zawisł był już nieco wyżej, bracia wyrazili entuzjastyczną zgodę. Stasio w tej euforii dotrwał dłużej od brata - bo aż całe dwa lata! Początkowo też nic nie zapowiadało upadku marzeń mamusi o detronizacji Paganiniego z piedestału sławy, przez jej syna - Stasia. Jak mówią same za siebie, archiwalne dokumenty, Stasio w drodze do sławy zachowywał się bardzo dobrze, choć - nie bójmy się tego ukrywać! - oceny przedmiotów specjalistycznych, wiele nie rokowały. No, ale przecież "pierwsze koty za płoty"! Na drugim jednak roku, specjalistyczną opiekę nad karierą Stasia, przejął inny zapoznany skrzypek i Stasio szybko zrozumiał (a właściwie zrozumiały to palce jego lewej dłoni), że na szczyt sławy obu im jest zdecydowanie nie po drodze! Przewodnik na niej, upodobał sobie zwłaszcza muzyczne duety ze Stasiem, ale ilekroć Stasio się w nich dźwiękowo omsknął, to nim zdążył się muzycznie poprawić lub za to przeprosić, już smyczek przewodnika waleniem znajdował właściwe ustawienie jego palców na gryfie. Stasio więc, zestresowany tą drogą do sławy, coraz dalej odchodził od muzycznych wizji mamusi. Rozsmakowywał się natomiast w rozwijaniu - przypadkowo odkrytej, nowej pasji - swojego refleksu. Coraz częstsze porażki na jednym polu, Stasio wetował sobie rosnącymi sukcesami na drugim, gdy zdążył ewakuować wszystkie swoje palce z gryfu, zanim profesorski smyczek w nie przygrzeje. Stasio wtedy znowu stanął na decyzyjnym rozdrożu i musiał odpowiedzieć sobie na pytania: czy Paganini nań poczeka, czy też dać sobie siana z pościgiem tej chimery? Stasio skupił się na sianie, chociaż grały w nim wciąż rozbudzone ambicje muzyczne.

Nadchodził oto wielkimi, dudniącymi krokami czas "Dzieci Kwiatów", włosów po pachy, jeansów i za chwilę szwedów, pocztówek dźwiękowych i Radia Luxemburg. (Dyresja! W tym świecie reglamentowanego dobrobytu, trudno było zdobyć oryginalny komplet Wranglera, Levi Strauss'a czy innego Lee - a moda nie czekała na poprawę warunków bytowych modobiorców, nachalnie domagała się swych praw natychmiast. W tych trudnych społecznie warunkach, mama wzięła pożyczkę w Kasie Zapomogowo-Pożyczkowej, zakupiła polski erzac p.n. teksas i zleciła uszycie kompletu wg. podpowiedzi Stasia. Wtedy Stasio popełnił jeden z wielu jeszcze, życiowych błędów! Domagał się bowiem, tylu kieszeni w tym komplecie, że gdy - dumnie chodząc później w nim po mieście i wzbudzając, co zrozumiałe, powszechną zazdrość nieujeansowionych rówieśników! - zdarzało mu się kichnąć, to przeradzało się to kichnięcie w ciężką grypę, zanim Stasio wreszcie odnalazł kieszeń z chusteczką.)
W obliczu tych muzyczno-wizerunkowych wyzwań nowych czasów, Stasio postanowił dumnie kroczyć w pierwszym szeregu wszystkich przemian kulturowych. Zakupił więc gitarę i obejrzawszy sobie w telewizji kilka migawek z Jimi Hendrix'em oraz Eric'iem Claptonem stwierdził, że to jest to! Niestety, przez półroczną katorgę nad palcami lewej ręki, Stasio zdołał jako tako opanować dwa czy trzy chwyty, ale za nic nie udało mu się w nie wpasować żadnego utworu - ot, choćby "Szła dzieweczka do laseczka...". A odłogiem leżała jeszcze prawa ręka!! Gitara więc znalazła swe właściwe miejsce - tj. poszła w kąt, a Stasio zaczął się pastwić nad krzesłami mamusi ze stołowego. Trafił bowiem w tyn czasie, na występ zespołu "Breakout" i uznał, że w grze perkusisty Hajdasza jest jeszcze wiele do poprawienia. Z wigorem i energią przystąpił do rozwoju swojego talentu w grupie podobnych mu, marzycieli. Po wielu próbach, ich osiągnięcia to: domowe wesele kolegi, przedpołudniowy występ dla niemal pustej, kawiarnianej sali zaskoczonych, nielicznych gości i jakiś tam, gdzieś tam krótki support, z którego Stasio pamięta jedynie pogoń po scenie gitarzysty za solistką, której absolutnie nie przeszkadzało, że ich rozumienie linii melodycznych, tak diametralnie się różni. Były jeszcze po tym dwa, niewarte wzmianki epizody w sanatorium i na studiach, ale generalnie Hajdaszowi się upiekło - Stasio niczego w jego grze nie zdołał już poprawić, zanim i pałeczki dołączyły gitarze do towarzystwa! Jednak po latach, Stasio nieraz żałował, że ze swego pierwszego flirtu z muzyką, wyniósł jedynie - często wówczas obolałe - palce. Żałował, że między tymi palcami, Paganini (nawet pisany przez małe "p"), tak łatwo mu się wymknął. O ileż bowiem, taka umiejętność składnego wydobycia kilku dźwięków, poprawiłaby wizerunek Stasia w otoczeniu, w którym zdarzało mu się bywać i w którym chciałby być dostrzeżony. Z zazdrością więc tylko patrzył, gdy inni zajmowali należne mu na tym polu, miejsce - ot, najczęściej przy rozstrojonym pianinie.

Z perspektywy mijającego czasu, Stasio ma wrażenie ustawicznej szamotaniny między - osaczającymi go - pasjami. Czym on jeszcze nie bywał zauroczony?! Pod wpływem kolegi z podstawówki, który podarował mu rybkę i przeciekające akwarium, Stasio został akwarystą. Nakupił sobie intelektualnego wsparcia teoretycznego, ale nim zdążył przez nie przebrnąć, samotna rybka wpadła w depresję i nie żegnając się nawet ze Stasiem - wyciągnęła płetwy schodząc z tego świata. Stasio się jednak nie załamał! Po krótkiej żałobie, opustoszałe akwarium i drugie (dostarczone przez mamę z zakładu pracy), Stasio zapełnił nadzwyczaj towarzyskimi gupikami, które natychmiast wyżarły wszystką roślinność i nie akceptując ubogiego, jednostronnego pożywienia, podążyły śladem poprzedniczki. Stasio zrozumiał, że skoro ryby głosu nie mają, to on się z nimi nie dogada i rozpoczął poszukiwania nowego bzika. A na jego horyzoncie, majaczyły już coraz wyraźniej elektronika, filatelistyka i fotografia.

Wierny akwarystycznemu doświadczeniu, Stasio rozpoczął od podbudowy teoretycznej i zapełnił domowe półki fachową literaturą. Zwłaszcza dla tych dwóch pierwszych koników nie żałował jakościowej paszy. Co zaś do filatelistyki, po której pozostały Stasiowi jakieś dwa, trzy niekompletne klasery, to ekspertem był pan od elektrotechniki. A Stasiowi w tym okresie zbieractwa, mniej zależało na znaczkach, a bardziej na kolekcji dobrych ocen! Gdyby jednak przez całą tę literaturę szczęśliwie przebrnął, może Stasio więcej na obu polach by nie osiągnął, ale z pewnością mniej by spaprał! I tej opinii nie zmienia, udokumentowany w archiwum fakt, że Stasio zdobył krótkofalarską licencję nasłuchowca, skoro jedyny sygnał, jaki Stasio mógłby rozróżnić w eterze, to trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki - a i to wolno nadawane! Ten sygnał mógł mu jednak zapaść w zakamarki pamięci dlatego, że w tamtym czasie Wojciech Korda i zespół "Niebiesko-Czarni" popełnili utwór pt. "Andreadoria", w którym ów przetworzony sygnał wykorzystali. Oba ochwacone koniki wyłysiały, ale sprzętu fotgraficzno-elektronicznego, mógłby pozazdrościć Stasiowi niejeden specjalista - tylko w dobie cyfry, po co komu analog!

Przy żłobie w stajence zinteresowań Stasia, pasły się także i inne koniki (jak choćby pasja scyzorykowa zwana "Pikutami", czy gra zręcznościowa w "Kamyki"). Jednak te koniki, mimo swojej okresowej, wielkiej popularności wśród pchających się do sławy osobników, nie dotrzymywały innym kroku, na dłuższych dystansach ich ujeżdżania. Ogromny też wpływ na ukierunkowania hodowlane Stasia, miały pory roku. Stasio nie mając wyjścia z potrzasku zmiennych pór roku, musiał modyfikować swoje pasje. Zwłaszcza zima roztaczała przed Stasiem ogromne perspektywy sukcesów. (A zimy wówczas były takie, że maszyniści udając się w długie trasy, ze łzami żegnali własne rodziny. Często, bowiem, nie było wiadomym, czy tym razem odkopani zostaną przez ekipy ratunkowe, czy też - dla nich już jednak bez znaczenia! - uczyni to dopiero, ciepły powiew wiosny.). Ponieważ do wyboru zawodu, Stasiowi pozostało jeszcze kilka lat - a sportowa sława wyczekując, stała na wyciągnięcie jego ręki, Stasio specjalizował się głównie w łyżwiarstwie szybkim z elementami łyżwiarstwa figurowego. Piruetów - zwłaszcza w powietrzu! - unikał, ponieważ był mikry (chociaż wciąż rósł!) i nawet do autobusu nie wsiadał bez "Aviomarinu". A po każdych takich próbach - zwłaszcza w kombinacjach, żaden posiłek dłużej się Stasia nie trzymał. Próbował też saneczkarstwa, jako przygotowania do nieuchronnej bobslejowej sławy. Niestety, mocno sparzył Stasia, rzemień bata woźnicy, do którego sań Stasio i inni adepci się poprzyczepiali. Oczywiście, bez wiedzy i zgody jego konia!! Koń zaś, gdy tylko się zorientował, że masa sań z woźnicą niewspółmiernie i gwałtownie wzrosła, postawił warunek: albo potrójny obrok, albo ciągnijta się sami! Woźnica (a właściwie chyba, "saniarz"!), zamiast przygrzać koniowi za sabotaż i szantaż - przygrzał Stasiowi! To nieodwołalnie zniechęciło Stasia do saneczkarskich, czy też bobslejowych, dalszych specjalizacji.